WICHER II . Walki partyzanckie w lasach Puszczy Solskiej w czercu 1944r. Hekatomba osuchowska

WICHER II / Sturwird II/ Walki partyzanckie w Puszczy Solskiej w czerwcu 1944 roku.
Osuchowska hekatomba.

Opisy dramatycznych walk stoczonych przez oddziały partyzanckie tego okresu najpełniej przedstawiają wspomnienia ludzi ściśle związanych z Józefowem: Konrada Bartoszewskiego – „Walki w Puszczy Solskiej 21 – 25 czerwca 1944r”. / opracowane w 1944 roku a następnie poszerzane / , Zbigniewa Jakubika „Marek” – „ Z wrażeń i przeżyć szeregowca partyzanta w lasach biłgorajskich”. – zamieszczonych w 1946 roku w opracowaniu Klukowskiego – „Zamojszczyzna w walce z Niemcami.”
Wspomnienia te, oraz inne zebrane przez Zygmunta Klukowskiego i opublikowane w latach 1946- 1947 w czterotomowym :” Wydawnictwie materiałów do dziejów Zamojszczyzny w latach wojny 1939 – 1944 – Zamość 1947r.”, stały się podstawą do szerszego opracowania dokonanego przez Jerzego Markiewicza „ Paprocie zakwitły krwią partyzantów”.
Dla zobrazowania spojrzenia na Osuchowską hekatombę zacytuję także obszerne fragmenty , przywoływanej w komentarzu przez Konrada Bartoszewskiego książki Zbigniewa Załuskiego pt. „Czterdziesty czwarty „ wydanej w Warszawie w roku 1968.

Wspomnienia Konrada Bartoszewskiego , dowódcy oddziału józefowskiego a następnie, w końcowej fazie, całego zgrupowania partyzanckiego cytuję bez przypisów za publikacją J. Cabana „Konrad Bartoszewski – Relacje. Wspomnienia. Opracowania.” Lublin 1996r.”:

„ Czerwiec 1944r. Front wschodni zbliżał się ku nam szybko, zapowiadając rychłe wyzwolenie. Sytuacja w terenie nie jest jednak łatwa. Szczególnie dają się we znaki ludności oddziały Kałmuków dra Dolla, które przy końcu maja obsadziły południową część pow. biłgorajskiego, paląc osiedla, dokonując licznych gwałtów na ludności cywilnej.
W tej sytuacji na rozkaz inspektora zamojskiego AK mjra „Kaliny” podjęliśmy obronę linii rzeki Tanew celem niedopuszczenia zagonów kałmuckich na wschód i północ od tej rzeki.
Linia obrony Tanwi przebiegała od Borowca do Lipowca. Na południu, w rejonie wsi Borowiec i Łukowa-Osuchy, znajdowały się oddziały „Groma”, oddziały terenowe placówki Borowiec, oddziały BCH „Jaskółki” i „Antona”, a przez pewien czas także „Rysia”, wyżej –
na wysokości Aleksandrowa – oddział „Wara” pod dowództwem „Skrzypika” aż do Lipowiec; na ich zapleczu w odwodzie kompania sztabowa „Woyny” i Kurs Młodszych Dowódców Piechoty rejonu Józefów pod dowództwem „Wira”. Akcja zakończyła się całkowitym powodzeniem. Kałmucy mimo kilkukrotnych prób przekroczenia rzeki zostali powstrzymani, dzięki czemu ocalało niewątpliwie wiele osiedli położonych na kontrolowanym przez nas terenie.
Na początku czerwca sytuacja uległa jednak pogorszeniu. W związku ze zbliżającym się frontem Niemcy – w obawie przed wzmożeniem działań partyzanckich na bliskim zapleczu frontu – podjęli największą, jaka miała miejsce w okresie okupacji, akcję oczyszczającą, której celem było zniszczyć siłę operacyjną znajdujących się tu oddziałów partyzanckich zarówno polskich, jak i radzieckich, sterroryzować ludność, dać upust swej zemście za zbliżającą się nieuchronnie klęskę.
Do wykonania tej operacji użyli prawie 3 dywizje Wehrmachtu: 154 – gen.F. Alrichtera,
174 – gen.Friedricha G. Eberharda i 213 – gen. Goeschena , korpus kawalerii kałmuckiej dr. Dolla / ok. 6 tys.ludzi / , 4 pułk szkoleniowy grupy Nordukraine, 318 pułk ochrony oraz 4 pułk policji: 4 flota powietrzna miała dostarczyć samoloty rozpoznawcze i bombardujące.
Całością tych sił dowodził dowódca Okręgu Wojskowego Generalnego Gubernatorstwa gen. Siegfried Haenicke i jego szef sztabu gen. Max Bork.
Ze względu Na wzmożony ruch przyfrontowy wielkość sił niemieckich, które miały być użyte w tej operacji, nie mogła być przez nasz wywiad właściwie ustalona i stanowiła dłuższy czas zupełną niewiadomą, co musiało bardzo niekorzystnie zaciążyć na dalszym przebiegu wydarzeń.
W dniu 9 czerwca Niemcy rozpoczęli operację pod kryptonimem „Sturmwird I „ w lasach janowskich i lipskich, która trwała do 14 czerwca 1944r. i zakończyła się – po ciężkich
walkach – wycofaniem się zgrupowania oddziałów radzieckich, AL – owskich i jednego oddziału NOW-AK „Ojca Jana” / pod dowództwem ppor. „Konara”/ w sile około 2500
ludzi pod dowództwem ppłka Nikołaja Prokopiuka do Puszczy Solskiej. Kilka dni potem nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, ze Niemcy przygotowują się do przeprowadzenia podobnej operacji na terenie Puszczy Solskiej. 18 czerwca inspektor mjr „Kalina” zwołał do Bondyrza odprawę komendantów obwodów, wydając dyrektywy odnośnie postępowania w wypadku rozpoczęcia przez nieprzyjaciela akcji pacyfikacyjnej,
którą przewidywała także Komenda Okręgu.                                                                         W dniach 16 do 18 czerwca zaczęły napływać meldunki o przegrupowaniu oddziałów nieprzyjaciela, okalających cała Puszczę Solską.
Pierścień zacieśniał się coraz bardziej. Niemcy obsadzili silnie szosę Biłgoraj – Zwierzyniec trakt Zwierzyniec – Krasnobród, skąd kordon ciągnął się dalej przez Grabowicę, Susiec, Hutę Różaniecką, Borowiec, Łukową, Księżpol i zamykał w Biłgoraju.
W tym czasie oddziały inspektoratu zamojskiego AK znajdujące się w Puszczy Solskiej pozostawały w następującym ugrupowaniu: w rejonie Brodziaków obóz szkoleniowy komendy rejonu Biłgoraj – „Corda”, zreorganizowany przez częściową mobilizację rejonu w oddział partyzancki w sile około 200 ludzi, koło Margoli – pluton oddziału „Wara” pod dowództwem „Skrzypika”, liczący około 60 ludzi, w okolicy gajówki Okno – kompania sztabowa inspektoratu, w sile około 100 ludzi, przy której znajdował się mjr „Kalina” i jego zastępca rtm. „Miecz” / Mieczysław Rakoczy /, w bliskim sąsiedztwie – szpital leśny obwodu Biłgoraj „665” pod dowództwem „ Radwana” , oraz równie blisko – koło Kaplicznej Góry – oddział szkoleniowy rejonu Józefowskiego pod dowództwem „Wira”, który w momencie rozpoczęcia akcji został przeorganizowany i wzmocniony do liczby około 120 ludzi. Poza tym w rejonie Górecka starego stał oddział „Topoli” oraz oddział BCH „Rysia”, podporządkowany na czas akcji mjr. ”Kalinie”. Tak więc zgrupowanie mjr. „Kaliny” liczyło w momencie rozpoczęcia akcji pod kryptonimem „ Sturmwird II „ około 800 ludzi. Niebawem dołączył jeszcze pluton „Korczaka” / Ryszard Siwiński/ z oddziału „Podkowy”, około 20 ludzi , odcięty przez obławę od macierzystego oddziału.
W południowej części Puszczy Solskiej – w rejonie Osuch, Borowca i Suśca – kwaterowały liczne oddziały radzieckie i aelowskie, które bądź znajdowały się tu uprzednio, bądź przeszły tu z lasów janowskich, a liczące łącznie około 4000 ludzi. Znajdowały się tu także 2 mniejsze oddziały BCH „Błyskawicy” / około 50 ludzi/ i „Burzy” / około 60 ludzi/ , które potem weszły w skład zgrupowania mjr. „Kaliny”.
Major „Kalina” – zgodnie z ustaleniami w czasie odprawy 18 czerwca – polecił oddziałom „Corda”, „Wira” , „Woyny” i „Topoli” pozostać na miejscu dotychczasowego postoju, obejmując nad nimi osobiste dowództwo. Z jego wypowiedzi wynikało, ze gotów jest podjąć walkę z oddziałami nieprzyjaciela, wkraczającymi do lasu, celem odciążenia ludności cywilnej. Która tak dotkliwie odczuła skutki podobnej akcji w roku ubiegłym, kiedy na terenie objętym pacyfikacją nie było żadnych oddziałów partyzanckich. Czyniono ostatnie przygotowania przed przewidywaną w najbliższym czasie akcją niemiecka. Patrole minerskie pod dowództwem ppor. „Huka” / Stanisław Kowalski / zaminowały większość dróg prowadzących do lasu. Patrole łączności połączyły siecią telefoniczną poszczególne oddziały. Do szpitala przybyli pierwsi ranni z oddziału „Rysia”, który miał starcie z Niemcami pod Bondyrzem.
W środę 21 czerwca rano, Niemcy –po uprzednim przygotowaniu artyleryjskim- wkroczyli
do naszego kompleksu leśnego, znajdującego się pomiędzy szosą Biłgoraj- Zwierzyniec a Tanwią. Pierwszy kontakt ogniowy z nieprzyjacielem nawiązał oddział „Corda”i – opóźniając marsz Niemców w głąb lasu –wycofał się w naszym kierunku. Niemniej jednak jeden z plutonów jego oddziału pod dowództwem „Pazura”, odcięty od oddziału, zmuszony był ukryć się w lesie i na szczęście nie zauważony przez nieprzyjaciela nie poniósł żadnych strat.
Na wiadomość o starciu oddziału „Corda” z obozu „Wira” wyszło rozpoznanie w kierunku Brodziaków. Rozpoznanie stwierdziło obecność nieprzyjaciela w tym rejonie i nawiązało kontakt z plutonem „Skrzypika”, który pozostawał tu na ubezpieczeniu drogi leśnej Brodziaki -Margole-Trzepietniak.
W nocy z 21 ba 22 czerwca „Kalina” zorganizował grupę uderzeniową złożoną z części oddziału „Woyny”, oddziału „Topoli” i wydzielonego oddziału z batalionu „Rysia”
z zamiarem zaatakowania stanowisk nieprzyjaciela pod Tereszpolem. Okazało się jednak, że Niemcy byli umocnieni w samej wsi, wobec czego –w obawie przed skutkami tego natarcia dla ludności- z pierwotnego planu zrezygnował. Tej samej nocy do obozu „Wira” dotarły plutony „Corda”, a nad ranem oddziały „Rysia” i „Topoli”. Niebawem zameldował się także „Skrzypik”. O godz. 8 rano, 22 czerwca, mjr „Kalina” telefonicznie nakazał przygotowanie marszowe, przewidując wycofanie się oddziałów w kierunku na gajówkę Dębowce. Ponieważ zgrupowanie oddziałów w obozie „Wira” mogło stać się celem nalotu nieprzyjaciela, „Wir” uzgodnił z „Cordem”, że ten wyruszy już po przewidzianej trasie marszu, z zadaniem ubezpieczenia przejścia przez rzeczkę Szum i przez szosę Józefów-Aleksandrów. W tym czasie dochodziły odgłosy walki w rejonie obozu „Woyny”. „Wir” postanowił wysłać patrol do szpitala celem ułatwienia mu ewakuacji, a jednym plutonem ubezpieczył się od strony Aleksandrowa, gdzie – jak doniosło ubezpieczenie- znajdowali się już Niemcy. W niespełna w godzinę do obozu „Wira” dołączył szpital, a niecałe pół godziny później kompania „Woyny”, która wcześnie stoczyła walkę z nieprzyjacielem, tracąc jednego zabitego i jednego ciężko rannego. Wraz z tylnymi ubezpieczeniami kompanii przybył również sztab inspektoratu.
Major „Kalina” zarządził odprawę, na której podał jeszcze raz trasę marszu i kolejność oddziałów. Oddział „Wira” miał ubezpieczać zgrupowanie od tyłu , z tym że po drodze miał ściągnąć ubezpieczenie „Corda”. O godzinie 12 oddziały wyruszyły po wyznaczonej trasie, przez Czerwone Bródki, młyn Rosochacza i dalej – znanym szlakiem- w kierunku na las Dębowce. Ściągnięte z kierunku Aleksandrowa ubezpieczenia kompanii „Wira” zameldowały, że ze wsi wyruszyła już tyraliera niemiecka na las.
Kiedy oddziały przechodziły Szum, dowódca plutonu „Corda”, który ubezpieczał przeprawę od strony Górecka, zameldował, że z tego kierunku nieprzyjaciel znajduje się zaledwie w odległości 500 m. Niemniej tak Szum jak i szosę Aleksandrów- Józefów oddziały zgrupowania mjr. „Kaliny” przekroczyły nie niepokojone przez nieprzyjaciela.
W ten sposób opuściły kompleks leśny położony pomiędzy szosami Biłgoraj-Zwierzyniec i Aleksandrów-Józefów. Po naszym odejściu na terenach tych pozostały jeszcze oddziały AL.: część I brygady im. Ziemi Lubelskiej pod dowództwem Ignacego Borkowskiego „Wicek”, brygada im. Wandy Wasilewskiej pod dowództwem kpt. Stanisława Szelesta oraz tzw. oddział łącznikowy „Janowskiego” pod dowództwem Leona Kasmana; łącznie około 600 partyzantów. Zgrupowanie to nocą z 22 na 23 czerwca podjęło próbę wyrwania się z kotła. Część jego – przy dużych stratach – udało się przejść przez kordon obławy, część natomiast wycofała się na południe i znalazła w końcowej fazie walk pod Osuchami.
Tymczasem zgrupowanie mjr. „Kaliny”, po krótkim postoju koło gajówki Dębowce, gdzie dołączyły do niego oddziały „Błyskawicy” i „Burzy”, wyruszyła dalej w kierunku na gajówkę Karczmiska. Błotnistymi liniami oddziały mjra ”Kaliny” posuwały się ku matecznikom Puszczy Solskiej, ku dolinie Sopotu. Było już ciemno, kiedy dotarło do spalonej gajówki.
Tu po prawej stronie Sopotu, oddziały zapadły na nocleg. Po wystawieniu ubezpieczeń i rozlokowaniu oddziałów dowódcy zostali wezwani na odprawę do mjra. „Kaliny”.
Major przedstawił plan wyjścia z kotła następnej nocy pomiędzy Pardysówką a Hamernią, w rejonie folwarku Izbice. Plan ten budził zastrzeżenia zważywszy, że przez dłuższy czas przed oddziałami mjr. „Kaliny” szła kolumna radziecka, która miała zrobić to jeszcze tej nocy.
Nie wydawało się zatem słuszne podejmowanie takiej próby dopiero następnej nocy. Ostateczna decyzja miała zapaść następnego dnia.
Noc była pochmurna i ciepła. Artyleria niemiecka okładała las ogniem nękającym, ale bardziej na północ. Około 1 w nocy zbudził oddziały ogień maszynowy z kierunku wschodniego. To partyzanci radzieccy podjęli próbę przebicia się przez pierścień obławy w pobliżu folwarku Izbice. Niestety bez powodzenia. Rano 23 czerwca, widzieliśmy ich wycofujących się za Sopot. Nasze służby sanitarne udzieliły pomocy kilku rannym.
Około południa oddziały mjr.”Kaliny” przeszły przez Sopot, zajmując stanowiska w gęstym zagajniku, w odległości około 200 m od rzeki. W czasie przechodzenia przez Sopot okazało się że w niewielkiej odległości znajduje się duże zgrupowanie radzieckie. Doszło wówczas do spotkania mjr.”Kaliny” i rtm.”Miecza” z dowódcą zgrupowania radzieckiego płk. Nikołajem Prokopiukiem i jego szefem sztabu mjr. Ilja Galiguzowem.                  Według relacji jej uczestników / m.in. rtm.”Miecza” / doszło do porozumienia w sprawie wspólnego przebijania się przez pierścień niemieckiej obławy. Dla utrzymania łączności dowódcy radzieccy zobowiązali się przysłać łączników.
W momencie kiedy kończyły się wstępne rozmowy i dowódcy radzieccy powrócili do swoich oddziałów , a oddziały mjr.”Kaliny” przygotowywały się do obiadu, po drugiej stronie Sopotu ukazały się samochody pancerne i piechota niemiecka schodząca ku rzece.
Pozostająca na ubezpieczeniu brodu i mostku kompania „Woyny” otworzyła ogień. Niebawem pozostałe oddziały ruszyły do przeciwnatarcia. Po raz pierwszy użyto piatów
i 22-mm działek przeciwpancernych. Niemcy – ponosząc straty – wycofali się w popłochu.
W oddziale „Woyny” było kilku rannych.
W oczekiwaniu na ewentualną dalszą akcję zaczepną nieprzyjaciela oddziały okopały się wzdłuż Sopotu. Wkrótce Niemcy położyli na nasze stanowiska silny i dość celny ogień.
Pociski padały jednak przeważnie w głęboką dolinę Sopotu, nie wyrządzając zgrupowaniu żadnych szkód i nie powodując strat. Ostrzeliwanie trwało przeszło godzinę, ale nieprzyjaciel nie kontynuował natarcia.
Późnym popołudniem – nie doczekawszy się łączników od płk. Prokopiuka i po stwierdzeniu przez własne patrole, że oddziały radzieckie opuściły swoje miejsce postoju – mjr „Kalina” zarządził pogotowie marszowe. Oddziały zaczęły formować się na linii biegnącej w kierunku południowym i niebawem rozpoczęły marsz w głąb puszczy. Późnym wieczorem kolumna zatrzymała się i major wezwał dowódców oddziałów na odprawę. Skupieni wokół bryczki, na której siedział „Kalina”, oczekiwali na rozkazy.
Odnosiło się wrażenie, ze zaczął odczuwać tak charakterystyczna w dowodzeniu oddziałem partyzanckim samotność, w ponoszeniu odpowiedzialności za skutki swojej decyzji pozostania w kręgu obławy. Stwierdziwszy na wstępie, że ponosi całkowitą odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, przedstawił plan dalszego działania. Oddziały miały zapaść w pobliskich zagajnikach, okopać się i czekać na zbliżającą się obławę. W wypadku pojawienia się nieprzyjaciela miały go zwalczać krótko ogniem, a następnie przejść do natarcia i przebijać się na północ. Z braku możliwości przeprowadzenia skutecznego rozpoznania, uznano ten plan za słuszny. Po odprawie dowódcy oddziałów powrócili na swoje miejsce postoju, aby zająć stanowiska wyznaczone do obrony. Zanim to jednak nastąpiło, upłynęło jeszcze sporo czasu ze względu na tarasujące drogę tabory. Wówczas to, na południe od nas, gdzieś nad Tanwią, rozpoczęła się walka. Nie ulegało wątpliwości, ze to oddziały radzieckie przebijały się przez pierścień obławy, próbując wyjść z kotła. Walka trwała długo i zakończyła się dobrze po północy.
Zanim oddziały mjr.”Kaliny” zajęły wyznaczone im stanowiska, major zarządził pogotowie marszowe i ponownie wezwał dowódców na odprawę. Kiedy na nią przybyli, na skraju duktu płonęło małe ognisko, przy którym stał major, rtm. „Miecz” i jeszcze kilku oficerów. Palono akta inspektoratu. Ten skądinąd zrozumiały fakt, podkreślał w jakiś sposób dramatyczność sytuacji. Nie ulega wątpliwości, ze nie była ona łatwa. Byliśmy przekonani, że pozostaliśmy w kotle sami. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że są tu jeszcze jakieś grupy AL. oraz zgrupowanie im. Wandy Wasilewskiej. Sama odprawa ograniczyła się do tego, że „Kalina” polecił zlikwidować do minimum tabory, zarządził podział rannych pomiędzy ich macierzyste oddziały i ustalił kolejność ugrupowania marszowego, nie ustalając jednak punktu docelowego.
Kolumna posuwała się szeroką, błotnistą linią. Konie i wozy grzęzły opóźniając jej marsz. Po jakimś czasie kolumna na rozkaz majora zatrzymała się. Po wystawieniu ubezpieczeń oddziały rozłożyły się biwakiem w wysokim, podmokłym lesie.
Był już 24 czerwca. Warunki atmosferyczne fatalne. Od rana lał deszcz, który w tym podmokłym lesie dawał się szczególnie we znaki. Coraz bardziej zaczęto odczuwać brak żywności. Zaczęły także nie dopisywać nerwy. Z tego powodu coraz częściej zdarzały się fałszywe alarmy. W czasie postoju odszedł oddział „Topoli”, do którego dołączył „Skrzypik”. Nie da się dziś wiarygodnie ustalić, czy uzyskał zgodę „Kaliny”, czy uczynił to na własną odpowiedzialność.                                                                                      Znowu alarm i rozkaz dalszego marszu. Całością dowodzi teraz „Miecz”,
gdyż mjr „Kalina” oddalił się od kolumny. Po godzinie przybył goniec od majora z rozkazem podciągnięcia oddziałów na oznaczone miejsce, w tzw. spalony las, gdzie miał czekać major z oddziałem „Topoli”. Kiedy kolumna dotarła tam, nie zastała ani „Kaliny”, ani oddziału „Topoli”. Zatrzymała się zatem przez pewien czas przy brodzie, przez który prowadziła droga do Maziarzy.
W tym czasie obława niemiecka w kompleksie leśnym na północ od Sopotu, a więc na terenie pomiędzy Nepryszką a rzeką – posuwając się za wschodu na zachód – dotarła na wysokość Fryszarki. Nasze ubezpieczenia widziały patrole niemieckie posuwające się traktem Hamernia-Fryszarka-Osuchy. Przed oddziałami przeczesującymi ten teren Niemcy kładli ogień artyleryjski, Sytuacja stawała się zatem jasna. Nieprzyjaciel po dokładnym spenetrowaniu tego obszaru okopywał się na prawym brzegu rzeki, zamykając nas w kompleksie lasów ograniczonym przez doliny Sopotu i Tanwi. Nie ulegało wątpliwości, że następnego dnia przyjdzie kolej na nas.
„Wir” zaproponował wówczas, żeby podciągnąć zgrupowanie pod Osuchy i w nocy podjąć próbę przebicia się do północnej, już przeczesanej części Puszczy Solskiej. Uzasadniał to tym, że właśnie tam- zarówno ze względu na duże zgrupowanie nieprzyjaciela, jak i na zmęczenie tych jednostek, które przez cały dzień brodziły po bagnach- można liczyć na zmniejszoną czujność nieprzyjaciela, a tym samym na możliwość udanego zaskoczenia. Poza tym po ewentualnym przebiciu się w tym miejscu przez pozycje niemieckie będzie można szybko przekroczyć szosę Osuchy- Józefów. Nie bez znaczenia dla tego planu był fakt, że w tym miejscu nie trzeba było forsować głębokiej doliny Sopotu, która przecinała całą Puszczę Solską, gdyż rzeka w tym miejscu płynęła już po równinie i nie stanowiła większej przeszkody. Wszyscy uczestnicy narady zgadzali się na to, żeby jak najszybciej podjąć próbę przebicia się przez kordon obławy, kwestionowano natomiast wybór miejsca.
Ostatecznie rtm. „Miecz” zarządził podzielenie kolumny na 2 grupy, z których pierwsza
/ kompanie „ Woyny”, „Corda” i „Wira”/ miała przebijać się przez linię Sopotu na wschód od Karczmisk, zaś druga ? oddziały „Rysia”, „Błyskawicy”, „Burzy” oraz „Topoli” i „Skrzypika”- gdyby te dołączyły / – pomiędzy Fryszerka a gajówką Karczmiska.
Około 20-tej kolumna ruszyła w kierunku Fryszerki. Z początku szła w całości. Po niecałej godzinie marszu ubezpieczenia kompani „Wira”, które prowadziło kolumnę, zameldowało o obecności nieprzyjaciela. „Wir” z ppor. ”Krukiem” podjechał do szperaczy czołowych i potwierdził obecność Niemców / wyraźne pobrzękiwanie oporządzenia, nawoływania, szczekanie psów /. Nie było wątpliwości, że zgrupowanie miało przed sobą linię obławy niemieckiej, która zatrzymała się na noc. Było to na wysokości Fryszerki, a linia stanowisk niemieckich biegła z północnego zachodu na południowy wschód. Dotąd zatem doszła już obława w naszym kompleksie leśnym, z czego do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy. By wydostać się z tego kotła na wschód musieliśmy sforsować kordon obławy, a następnie stoczyć ciężką walkę z odwodami nieprzyjaciela. Próba przebicia się na północ wymagałaby z kolei sforsowania głębokiej doliny Sopotu, gdzie pod drugiej stronie z całą pewnością byli okopani Niemcy, a następnie przebycie szerokiego pasma bagien, za którymi przebiegała szosa Józefów- Osuchy, najprawdopodobniej już obsadzona przez nieprzyjaciela. W tej sytuacji „Wir” ponowił propozycję przebijania się pod Osuchami. Po krótkim namyśle rtm. „Miecz” przekazał mu dowództwo nad zgrupowaniem i dał wolną rękę w działaniu. Kolumna zawróciła zatem w kierunku Osuch.                                             Była godzina 22, najkrótsza czerwcowa noc,   i około 6 km marszu po ciężkiej, leśnej drodze. Wszystko teraz zależało od tego, jak szybko kolumna dotrze pod Osuchy i ile czasu zastanie nam na rozpoznanie i przygotowanie natarcia. Kiedy kolumna zbliżyła się do przewidywanego miejsca przebijania się, „Wir” zarządził postój i wezwał dowódców na odprawę. Okazało się, że w tych ciężkich warunkach kompania „Woyny” oraz grupa „Błyskawicy” i część oddziału „Rysia” straciły kontakt z czołem kolumny.
Na odprawę przybył więc tylko „Cord” i „Brzuchalski” od „Rysia”, z którymś jeszcze dowódcą plutonu. Poszukiwania tych oddziałów przez wysłane patrole nie dały rezultatu.
Tymczasem zbliżał się świt i nie można już było dłużej czekać.
Oddziały „Corda”, „Wira” i części oddziału „Rysia” – pozostawiając łączników, którzy mieli niebawem dołączyć do kolumny – osiągnęły skraj lasu pod Osuchami, na wysokości młyna wodnego nad Sopotem. W tym czasie, gdzieś w okolicy Buliczówki, a więc niedaleko od nas, rozgorzała walka. To prawdopodobnie druga część kolumny, poszukiwana przez nasze patrole, podjęła próbę przebicia się przez linie niemieckie. W walce tej – jak później ustalono – oddziały nasze poniosły duże straty i tylko niewielka grupa żołnierzy przedarła się na północ. Jeszcze dalej na wschód podobną próbę podjęli oddziały „Topoli” i „Skrzypika”. Skutek był tam jeszcze gorszy niż w rejonie Buliczówki.
Tymczasem „Wir” wysłał na rozpoznanie ppor.”Kruka” z patrolem. Było już po pierwszej
i wkrótce miało świtać. Najwyższy czas, aby rozpocząć natarcie. Z niecierpliwością wyczekiwano na powrót patrolu. Wreszcie jest. Por. „Kruk” stwierdził, że Niemców nie ma po południowej stronie Sopotu. To bardzo sprzyjająca okoliczność. Zarządzono ostatnią odprawę. „Wir” podał kierunek natarcia: prostopadle do rzeki, po jej przejściu – dalej na las / gdzie wzdłuż traktu Osuchy-Hamernia przypuszczalnie będą okopani Niemcy/ , a po sforsowaniu linii wnęków – w miarę możliwości – organizowanie oddziałów i jak najszybsze osiągnięcie stawów Michalskiego i Wieczorka. Cały czas posuwać się w kierunku północnym.                                                                                                               Biorąc za podstawę wyjściową skraj lasu, oddziały „Corda” i „Wira”, rozwinęły plutony w tyralierę: kompania „Wira” – w lewo /bliżej Osuch /, kompania „Corda” – w prawo / pomiędzy młynem a Krzywą Górką, gdzie las dochodził do samej rzeki /. Były z nimi plutony „Brychalskiego” i „Visa” z batalionu „Rysia”.                                                            Tyraliera doszła do Sopotu nie zauważona przez nieprzyjaciela. Przeszła rzekę, kiedy padły pierwsze strzały. Od stanowisk niemieckich dzieliło ją zaledwie około 200 m, a wiec odległość szturmowa. Zdeterminowanych żołnierzy nie powstrzymał już ani silny ogień z broni maszynowej, ani nieprzyjacielskie granatniki.
Pod osłoną zboża oddział „Wira” szybko osiągnął stanowiska niemieckie i po zlikwidowaniu stosunkowo rzadkich na tym odcinku gniazd karabinów maszynowych dość łatwo dokonał wyłomu w linii niemieckiej obrony. O wiele trudniejsza sytuacja zaistniała na odcinku oddziału „Corda”, który aby otworzyć sobie drogę przez stanowiska niemieckie, musiał zlikwidować umocnienia na Krzywej Górce, co nastąpiło dopiero po dłuższej walce i przy pewnych stratach.
Mimo wcześniejszej walki pozostałych naszych oddziałów pod Buliczówką zaskoczenie było całkowite. Zanim z Osuch wyszło przeciwuderzenie niemieckie, oddział „Wira” osiągnął już szosę Osuchy-Józefów i przekroczył ją bez kłopotu. Powstały wówczas dwie grupy: jedna z „Wirem” / kilkudziesięciu ludzi/ i druga z „Mieczem” / mniej więcej takiej samej wielkości/ które z początku nie miały z sobą kontaktu. W obu byli przede wszystkim żołnierze z kompanii „Wira” i „Corda”, ale w miarę upływu czasu coraz liczniej dołączali do nich żołnierze z innych oddziałów. Przez wyłom dokonany przez oddziały „Wira” i „Corda” przeszły bowiem nie tylko wspomniane już plutony z batalionu „Rysia”, ale także grupy aleowców, głównie z oddziału „Janowskiego” i Brygady im. Wandy Wasilewskiej.
Grupa „Wira” dotarła tymczasem do stawów Wieczorka i Michalskiego i tu oczekiwała na resztę oddziału. Wiedziano, że w grupie rtm. „Miecza” jest kilku ciężko rannych. „Wir” wysłał ppor.”Huka”, aby jak najszybciej nawiązał z nią kontakt. Jednocześnie dowódca II plutonu, pchor.”Selim”, udał się z patrolem do Brzezin, żeby zorganizować furmanki dla rannych i przywieźć nieco żywności. Ponieważ dłuższy pobyt w rejonie stawów stawał się coraz bardziej ryzykowny – ze względu na bliską obecność Niemców i krążące po okolicy patrole – po południu grupa „Wira” przeniosła się nieco na północ, na dawne obozowisko, zwane „czwórką”, przewidziane wcześniej jako kolejne miejsce zgromadzenia żołnierzy po wyjściu z kotła. Późnym wieczorem na „czwórkę” dotarł ze swoją grupą rtm. ”Miecz” . Wówczas dowiedziałem się, że rannych pozostawiono ukryciu pod opieką pielęgniarki „Niny”, gdyż z powodu licznych patroli nieprzyjaciela ich dalszy transport był niebezpieczny.
„Wir” natychmiast wysłał po nich patrol. Pomimo krańcowego wyczerpania zgłosiło się do niego wielu ochotników, m.in. podporucznicy „Huk”, „Korab” i „Śniardwy” / Marceli Drżewski / z oddziału „Corda”, plut. „Murzyn” / Ignacy Piter / i kilku jeszcze żołnierzy, których pseudonimów, niestety, nie pamiętam.
Nad ranem przybył do obozu żołnierz tego patrolu meldując, ze poszukiwania nie dały rezultatu. Wówczas „Wir” wysłał jeszcze jeden patrol, na czele z „Selimem”, który
w międzyczasie powrócił z Brzezin z końmi i żywnością. Czekaliśmy na nich do wieczora. Już po zmierzchu wrócili z rannymi i siostrą „Niną”. Byli to: komendant obwodu Hrubieszów por. „Irka”, komendant szpitala leśnego ppor. Lek. „Radwan” i dowódca drużyny z oddziału „Wira” kpr. „Szum”. Czwartego ciężko rannego patrole odnalazły dopiero po kilku dniach. Przez cały dzień / 26 czerwca / do obozu dołączali lub zatrzymywali się w nim na jakiś czas żołnierze z różnych oddziałów informacji znajdujących się w kotle, m.in. spora grupa aleowców z Brygady im. Wandy Wasilewskiej. Wieczorem grupa pod dowództwem „Wira” po umieszczeniu rannych na wozach wyruszyła w kierunku Tarnowoli-Brzezin, natomiast rtm. „Miecz” udał się do Zwierzyńca. Pomysł umieszczenia rannych w Brzezinach nie okazał się szczęśliwy. Rano do wsi przyjechali Niemcy uniemożliwiając poruszanie się i dalszy transport rannych. Z trudem odwieziono ich dzień później do szpitala. Niestety, jeden z nich, kpr. „Szum”, odznaczony Krzyżem Walecznych, zmarł kilka dni później w szczebrzeszyńskim szpitalu.
W dniu 27 czerwca oddział „Wira” znalazł się w rejonie Górecka Kościelnego. Wkrótce przybył tu „Podkowa” z częścią swoich ludzi pod dowództwem plut „Wita” /Michał Wysocki/, aby wspólnie pełnić zadania osłonowe, ze względu na kwaterujący w Aleksandrowie silny oddział Kałmuków w służbie niemieckiej.                                               W tym czasie „Wir” i „Podkowa” z silnym patrolem udali się w rejon niedawnych walk nad Sopotem, aby poszukiwać rannych i zebrać pozostawioną broń.
W obozie pod Góreckiem zaczęto ustalać wielkość poniesionych strat.             Były tragicznie duże. Ze zgrupowania mjr. „Kaliny” poległo, względnie dostało się do niewoli i zostało rozstrzelanych około 400 żołnierzy, a więc około 50 % jego stanu. Autorzy różnych publikacji, z sobie tylko wiadomych powodów, starają się je jeszcze zawyżyć. Najcięższe straty poniosły oddziały „Topoli”, ‘Woyny”, „Rysia” , „Błyskawicy” /”Jaskółki”/ i „Burzy”.
Szczególnie ciężkie straty poniosła kadra oficerska. Polegli ppor. „Topola”, por. „Woyna”,
Kpr. „Burza” i zastępca dowódcy batalionu „Rysia” – „Szczerba” / Antoni Warchał /. Zginął ppor. „Cord”, który po wyjściu z okrążenia wrócił po rannych swoich żołnierzy. Zginęli inspektor zamojski i dowódca zgrupowania mjr „Kalina”, kwatermistrz inspektoratu por. „Bór”, zastępca komendanta obwodu Biłgoraj ppor. „Mały”.

O walkach w lasach lipskich, janowskich i w Puszczy Solskiej – toczonych od 9 do 25 czerwca 1944 r.- pisano wiele. Ukazało się wiele artykułów i publikacji książkowych.
Duża ich część omawia także walki zgrupowania mjr. „Kaliny”. Jej tragiczny finał, wysokość strat były konsekwencją błędnej – choć wynikającej ze szlachetnych pobudek – koncepcji pozostania w kotle, co było sprzeczne z podstawowymi zasadami działań partyzanckich, które nie pozwalają na podejmowanie walki w warunkach narzuconych przez nieprzyjaciela, zwłaszcza przy jego zdecydowanej przewadze. Niestety, większość publikacji poświęconych działaniom zgrupowania mjr. „Kaliny” nie grzeszy ani znajomością faktów i obiektywizmem, ani rozumieniem specyficznego klimatu towarzyszącego działaniom partyzanckim. Stąd niejednokrotnie muszą razić naiwne cenzurki i równie naiwne uogólnienia i wnioski.
Dotyczy to zarówno publikacji o charakterze wspomnieniowym – relacji ich uczestników, jak i opracowań popularno historycznych, a zwłaszcza publicystycznych. Ich zawartość merytoryczna i wydźwięk ideowy determinowały różne czynniki. Były to przede wszystkim oficjalne niejako poglądy obowiązujące w danym okresie na temat Armii Krajowej, następnie znajomość faktów, warsztat historyczny lub literacki, czyli po prostu – umiejętność pisania na te tematy i wreszcie – uczciwość piszących i ich odpowiedzialność w podejściu do tych tematów. Wszystkie te czynniki pozostawały ze sobą w oczywistej relacji. Im bardziej piszący chciał być w zgodzie z oficjalnie obowiązującym kursem wobec AK, tym mniej dbał o obiektywne przedstawienie faktów, tym bardziej tendencyjnie je naświetlał.
Przez wiele lat obowiązywał scenariusz ukazujący majora „Kalinę” jako zdrajcę, w najlepszym wypadku – wroga Związku Radzieckiego, który ze „ślepej nienawiści” wolał doprowadzić do zniszczenia podległych mu oddziałów, niż pójść na współpracę z partyzantką radziecką. Z tego okresu pochodzą zgoła absurdalne enuncjacje. Wystarczy tylko wspomnieć artykuły Jacka Wołowskiego, publikowane w 1948 r. na łamach „Życia Warszawy” , choćby ten z numeru 127, Na partyzanckim szlaku , z którego czytelnik dowiadywał się, że „Kalina” odjechał z Niemcami samochodem, a po wojnie znalazł się na Florydzie, gdzie zamieszkuje w luksusowej willi. Podobne absurdy znaleźć można i w publikacjach z okresu późniejszego, nawet po październiku 1956 r. Sięgnijmy dla przykładu do wspomnień Mikołaja Kunickiego,
Pamiętnik Muchy , wydanych przez oficynę „Książka i Wiedza” w 1959 r. , gdzie na stronie
261 czytamy: „ Dowódca „Kalina” nie zgodził się z nami pertraktować, bo Niemcy mu obiecali, że go zupełnie nie będą ruszać i z AK walczyć nie chcą, chodzi im tylko o zniszczenie Żydów i komunistów, za których nas uznali. „Kalina” uwierzył obietnicom i zgrupował swoje oddziały w błotnistym lesie w okolicy Górecko Kościelne pomiędzy Józefowem Biłgorajskim a Biłgorajem. Przeprowadził linie telefoniczne do swego sztabu, wokół rozstawił posterunki i dał rozkaz nie wpuszczać nikogo. Kilkakrotnie nasi oficerowie jeździli na pertraktacje w sprawie wspólnej obrony, nawet d-ca brygady im. Wandy Wasilewskiej, Szelest, też jeździł, odpowiedź oficera inspekcyjnego „Kaliny” brzmiała zawsze jednakowo: >>Nie wpuszczamy nikogo, bo inspektor „Kalina” śpi po nocnej podróży << . Z nas nikomu nie przyszło na myśl, ze „Kalina” pertraktuje z hitlerowcami i wśród wyższych oficerów ma pełno zdrajców.
Tabor „Kaliny” był bardzo bogaty, pełne fury walizek z amerykańską czekoladą, oficerowie żywili się ptasim mięsem, jajeczkami z czekoladą, a żołnierzom wydzielano na wagę chleb i wołowinę”. Tego rodzaju enuncjacje nie wymagają komentarza.
Z czasem prymitywizm inwektyw antyakowskich ustąpił miejsca innemu schematowi, w którym dość wyrozumiale, a niekiedy nawet z uznaniem zostali potraktowani szeregowi żołnierze AK, a nawet niektórzy dowódcy oddziałów . Natomiast zdecydowanemu napiętnowaniu podlegali wyżsi dowódcy, którzy – według tych zasad – realizowali godną potępienia koncepcję polityczną Armii Krajowej, wynikającą z jej podległości rządowi polskiemu na obczyźnie. Tak na przykład przedstawiał majora „Kalinę” Zbigniew Załuski, w szeroko popularyzowanej swego czasu książce Czterdziesty czwarty / Warszawa 1968, s. 114-117 /. Nie ma tu już mowy o zdradzie, o kolaboracji, lecz o „tragicznym człowieku”,
O „wykonawcy, ale i ofierze wyroku wydanego przez tych, którzy rozstawiali pionki”.
Podobnie pisali Wojciech Sulewski / Lasy w ogniu /, Waldemar Tuszyński / Lasy Janowskie i Puszcza Solska / i inni. To, co zdarzyło się nad Sopotem w czerwcu 1944 r. miało stanowić ilustrację tej tezy. Rzeczywisty obraz tego, co się wówczas zdarzyło nad Sopotem, musiał zatem ulec odpowiedniej deformacji, aby lepiej przylegał do niej. Sprowadza się ona do twierdzenia, że „Kalina” odrzucił propozycję dowódców radzieckich i aelowskich wspólnego działania, i wyolbrzymienia strat poniesionych w walce jako bezpośredniej konsekwencji owej błędnej decyzji.
Tak naprawdę obiektywnej prawdy nie da się już chyba ustalić.

Konrad Bartoszewski „Wir”

Fragmenty książki Zbigniewa Załuskiego – Czterdziesty czwarty – Warszawa 1968r. :

„ …Tymczasem siły AL wraz z częścią zgrupowania radzieckiego ciągnęły powoli na południowy wschód, w głąb puszczy….
17 czerwca po niezwykle wyczerpującym, 30-kilometrowym marszu po leśnych bezdrożach i wertepach partyzanci stanęli w Puszczy solskiej pod Osuchami. Stąd ponownie rozpuszczono na wszystkie strony patrole minerskie, aprowizacyjne i dywersyjne.
W centrum puszczy obozowało od wielu miesięcy duże zgrupowanie AK – sztab inspektoratu zamojskiego, szpital, baza, magazyny zrzutowej broni i sprzętu z odpowiednią ochroną, oddziały specjalne i szkolne.
Nie opodal stanęły oddziały AL. przybyłe z lasów janowskich. Miały za sobą kilkaset kilometrów marszu, dwutygodniową, właściwie nieprzerwaną walkę z niemiecką obławą, w toku której przeszły po lasach około 100 kilometrów. Miały przeszło 70 rannych na wozach.
Zaczynał też doskwierać głód. Patrole aprowizacyjne zabrały ze sobą prócz pieniędzy walutę cenniejszą, najchętniej przyjmowaną przez chłopów: najlepszego gatunku jedwab spadochronowy… Urządzono lądowisko, na kilku przeładowanych do ostateczności kukuruźnikach ewakuowano trzecią część rannych. Oczekiwano na duże samoloty transportowe.
Niemcy czekać nie chcieli.

Grzęzawisko, akt drugi tragiczny

18 czerwca 213 dywizja ochronna oraz 154 i 174 dywizje rezerwowe Werhmachtu. 4 pułk policyjny i korpus kawalerii kałmuckiej Dolla wyszły na podstawy wyjściowe, otaczając całą Puszczę Solską szerokim kręgiem o obwodzie 90 kilometrów.
Poszczególne oddziały i patrole rozpoznawcze polskie i radzieckie, operujące na skraju puszczy, zaczęły spływać w głąb lasu, przynosząc wiadomości o nowej niemieckiej obławie. Figury do następnej partii, zwanej „Sturmwind II „, były rozstawione. Rozgrywka ta dla sił polskich miała zakończyć się tragicznie.
18 czerwca mjr „Kalina” prowadził we wsi Bondyrz odprawę z dowódcami oddziałów
AK i BCh inspektoratu zamojskiego. Wyjaśnia sens zarządzonej koncentracji i przeprowadzonej na swój rozkaz mobilizacji plutonów powstańczych / 10 czerwca powołano „do lasu” placówki z 25 wsi /. Mówi o ostatecznym scaleniu organizacji zbrojnych stronnictw rządu londyńskiego, o sensie „Burzy”, o potrzebie stworzenia siły, która tu będzie reprezentować władzę prawowitego rządu… Otrzymał już wprawdzie od dowódcy okręgu lubelskiego AK, gen.”Marcina” / Tumidajskiego /, ostrzeżenie o zamierzonej wielkiej akcji niemieckiej, kategorycznie jednak odrzuca propozycje oficerów, którzy chcieli rozwiązać koncentracje, a poszczególne oddziały natychmiast wyprowadzić z okrążenia, zanim pierścień niemiecki zgęstnieje.. Odrzuca też żądanie dowódców samodzielnych oddziałów BCh, by wydobyć z magazynu resztę broni zrzutowej, nie wykorzystaną przez AK i dozbroić nią oddziały BCh. Wreszcie – zabrania samowolnie zmieniać miejsce postoju poszczególnych oddziałów, dość luźno rozrzuconych w puszczy.
Tegoż dnia ppłk Prokopiuk, mjr Karasjow, kpt. „Wicek” i kpt. Szelest z niepokojem analizowali wiadomości o niemieckiej koncentracji. Potrzebowali jednak jeszcze dnia – dwóch – wytchnienia, Czekali na samoloty, które miały ewakuować resztę rannych. Czekali na powrót patroli z żywnością.
20 czerwca pierścień obławy został zamknięty. Długimi, gęstymi łańcuchami rozwinęła się niemiecka piechota na samym skraju puszczy.
W obozie polsko- radzieckim podjęto decyzje: tym razem walki nie przyjmować – natychmiast wychodzić z obławy. Zgrupowanie polskie pójdzie oddzielnie na północ, aby przebić się z powrotem do lasów janowskich i powrócić do wykonywania zadań dywersyjnych. Zgrupowanie radzieckie przebije się na południe, a po wyjściu z pierścienia jedne oddziały pójdą w Karpaty, inne zaś udadzą się w nakazane uprzednio rejony dla kontynuowania zamierzonych zadań.
W obozie mjr. „Kaliny” także podjęto decyzję. Inspektor ponownie odrzucił natarczywe prośby o zezwolenie na wyjście z okrążenia. Zgodził się natomiast na ogłoszenie pogotowia. Polecił przyjąć walkę ruchową na zajmowanych zewnętrznych pozycjach i hamować uderzenie sił nieprzyjaciela w głąb puszczy. Polecił także przygotować likwidacje dotychczasowych oddzielnych obozów poszczególnych oddziałów i, w miarę nacisku niemieckiego, skoncentrować wszystko – 1200 ludzi, cały tabor, szpital, magazyny – w jednym miejscu, w obozie „Wira” / Konrada Bartoszewskiego / koło gajówki Trzepietniak pod Aleksandrowem.
21 czerwca rano zagrzmiały działa, nad puszczą pojawiły się samoloty. Z trzech stron, wdzierała się w las niemiecka piechota, powoli metodycznie zacieśniając pierścień nagonki.
Z czwartej strony, wzdłuż Tanwi, zbudowano obronę stałą. Nagonka oczyszczając puszczę miała wpędzić partyzantów na pola minowe, druty kolczaste i karabiny maszynowe, strzegące błotnistej doliny rzeki.
Zgrupowanie partyzantki ludowej – trzy kompanie 1 brygady AL pod dowództwem kpt.
„Wicka”, brygada im. Wandy Wasilewskiej i oddział łącznikowy „Janowskiego”- w sile około 700 ludzi pociągnęło na północ, w kierunku Górecka Kościelnego, by zająć pozycję wyjściową do przerwania okrążenia. Zgrupowanie radzieckie, ponad 2000 ludzi, uderzyło natychmiast nad Tanwią pod Osuchami, a natrafiwszy tam na stałą obronę, szybkim marszem przerzuciło się na drugi koniec okrążonej puszczy – pod Hutę Różaniecką. Jednakże i tu próba przebicia nie powiodła się.
Oddziały AK i BCh, na rozkaz inspektora staczając opóźniające potyczki z wojskami niemieckimi, wycofały się powoli do centrum puszczy, do lasów pod Aleksandrowem.
Na krótko przed świtem 22 czerwca zgrupowanie partyzantki ludowej , wyczerpane trudnym marszem po bezdrożach, przez błotniste zarośla i podmokłą puszczę, stanęło pod Góreckiem Kościelnym i wobec opóźnienia zrezygnowało z przebicia tej nocy. Koło gajówki „za Oknem” zajęło obronę okrężną, aby przeczekać do zmroku. Kompanie zaczęły się okopywać, a kpt. „Wicek” , kpt. Szelest i por. Krzemieniecki pojechali na pobliską placówkę ubezpieczającą główny obóz zgrupowania AK, sztab i magazyny inspektoratu zamojskiego, obsadzoną przez kompanię por. „Woyny” / Adama Haniewicza /. Na żądanie oficerów AL placówka telefonicznie powiadomiła sztab inspektoratu, że dowódcy zgrupowania aelowskiego pragną porozumieć się z inspektorem „Kaliną” w celu uzgodnienia współdziałania wobec oczekiwanego z minuty na minutę wznowienia niemieckiego natarcia. Wkrótce ze sztabu nadeszła odpowiedź – udzielona, jak dziś wiadomo, przez zastępcę inspektora, rtm.”Miecza” / Mieczysława Rakoczego /: „Pan major śpi i nie może przyjąć”. Na kategoryczne żądanie ponaglenia, ponieważ chodzi o życie kilkuset ludzi, odpowiedziano: „ Pan major przyjmie, ale dopiero za trzy godziny”.
Dowódcy AL. wrócili na teren swego zgrupowania.                                                                 Nie upłynęła godzina, gdy rozpoczął się poranny gwałtowny atak niemiecki, wsparty nawałą artyleryjską.
Kompania „Woyny” stawiła opór tylko na linii ubezpieczeń, po czym ewakuowała w pośpiechu swój obóz i pozostawiając magazyny oraz całe wyposażenie sztabu wycofała się – w myśl intencji inspektora – do rejonu koncentracji zgrupowania AK koło gajówki Trzepietniak, skąd całość sił mjr. „Kaliny” natychmiast wymaszerowała w stronę odległych
o 10 – 12 kilometrów gęstych lasów nad rzeką Sopot.
Oddziały AL., obłożone gęstym ogniem artylerii i moździerzy odparły frontalny szturm hitlerowców, utrzymały swoje pozycje, lecz wkrótce, oskrzydlone, znalazły się w bardzo ciężkiej sytuacji. Przyciśnięte do rozległego, gęsto porośniętego bagniska, tylko tędy mogły szukać drogi wyjścia z pułapki, spod gęstego ognia przeszło 10 baterii artylerii. Kompanie brnęły po wertepach uroczyska, salwy artyleryjskie raz po raz przygniatały ludzi do grząskiej i płaskiej, nie dającej ochrony ziemi, wozy tonęły po osie, konie i ludzie miotali się wśród mokrych klaśnięć granatów, pod szkwałami kul szrapnelowych i odłamków. Przed zmrokiem zgrupowanie przedarło się na południe, jednakże w odwrocie poniosło poważne straty. W bagnie pozostawiono znaczną część taboru, wiele ciężkiego sprzętu i zapasów amunicji. Znaczne straty poniosła i uległa rozproszeniu kompania sztabowa brygady AL. Zginął jej dowódca por. „Bogdan” / Szymański / i jego zastępca „Zięba „. Ranny został kpt. Szelest, a Batalion im. Kościuszki z jego brygady zagubił się w lesie.
Nocą zgrupowanie podjęło marsz w poszukiwaniu luki w niemieckim pierścieniu.           „Zachowując jak największą ciszę, posuwaliśmy się po kolana w bagnie, w kierunku zachodnim, omijają głębsze trzęsawiska, przystając i nasłuchując odgłosów nieprzyjaciela” – wspomina zastępca dowódcy I Brygady AL. im. Ziemi Lubelskiej „Stefan” / Wacław Rózga /.
Mimo wysiłku zachowania jak największej ciszy przedzieranie się około 400 ludzi przez gęste krzaki musiało wywołać trzask chrustu wystarczający, by zwrócić uwagę Niemców na naszą obecność. Donośne „Achtung”i wystrzelone rakiety uświadomiły nas, ze dziury tu nie znajdziemy. Zawracamy…Na koni strasznie jęczy ciężko ranna sanitariuszka, przy niej, podtrzymując ja, płacze jakaś kobieta, a żołnierz bezskutecznie szamoce się, by wyplątać z gęstwiny ranną z koniem. Gdzie się ruszymy, słychać „Achtung”, a rakiety znaczą naszą drogę.
„Błądziliśmy po lesie, krzakach, bagnach i grzęzawiskach, szukając wolnej drogi. Bezskutecznie. – wspomina por. „Przepiórka” / Edward Gronczewski /. Ludzie, otępiali od nadmiernego napięcia, nieprzytomni ze zmęczenia, w całkowitej obojętności na własny nawet los, padali przy drodze.
Pozostawała jeszcze jedna droga ratunku – stawy. Ale stawy okazały się zbyt muliste i grząskie.
Przy czwartej próbie znalezienia luki w pierścieniu dowódca zgrupowania zgodził się na koncepcję przebicia się siłą. Najsilniejszy i zachowujący największą wartość oddział, piąta kompania szturmowa por. „Przepiórki”, dwustumetrową gęstą tyralierą zaległ na skraju szerokiej piaszczystej przesieki, której środkiem biegł stary, nie używany od dawna gościniec, zwany Traktem Napoleońskim. Za traktem dwa gniazda karabinów maszynowych, a skrajem lasu łańcuszek niemieckich strzelców. Na sygnał tyraliera rzuca się naprzód otwierając huraganowy ogień z pepeszek i kaemów. Szaleńczy bieg w ulewie własnych i obcych pocisków, strumieniami cieknących przez powietrze ze wszystkich stron – i już zbawczy przeciwległy skraj lasu. Po tym ostatnim wysiłku kilkusetmetrowego szturmu, wśród osłaniających zarośli ludzie padają nieprzytomni z wyczerpania. Przez wybitą dziurę w niemieckiej obstawie, w ogniu i trzasku granatów ręcznych biegiem forsują przesiekę następne grupy partyzantów. Ostatecznie znaczna część kolumny pomyślnie wyszła poza pierścień i szybkim marszem pociągnęła z powrotem w lasy janowskie. Po drodze zgrupowanie podzieliło się na oddziały, które dopiero w następnych dniach ściągały do swych dawnych baz w lasach Lipskich i janowskich. Główne siły, przede wszystkim ludzi, uratowano, choć sytuacja była naprawdę poważna: tejże nocy nie powiodła się jeszcze jedna próba przebicia się zgrupowania ppłk. Prokopiuka i mjr. Karasjowa.
Rano 23 czerwca oba zgrupowania – radzieckie i polskie mjr. „Kaliny” – stanęły obok siebie nad rzeką Sopot, mniej więcej w centrum zaciskającej się niemieckiej pętli, w odległości 5 do 8 kilometrów w każdą stronę od nadciągających zewsząd sił obławy. Przymaszerował też spod Górecka Kościelnego zbłąkany batalion z Brygady im. Wandy Wasilewskiej. Mieli za sobą 36 godzin marszu po wertepach, stoczony bój i to fatalne błoto, w którym zgubili swoją kolumnę.
Wynędzniali, brudni i obdarci zasypiali w marszu, byli głodni. Dostali jeść dopiero w zgrupowaniu radzieckim.
Dowódca zgrupowania radzieckiego, podobnie jak dzień wcześniej kapitan „Wicek”, szukali właśnie kontaktu z dowództwem zgrupowania AK. Szef sztabu ppłka Prokopiuka, mjr Ilja Galiguzow, poinformował mjr. „Kalinę”, ze zgrupowanie radzieckie ostatecznie będzie w godzinach popołudniowych przebijać się siła na południe pod wsią Kozaki. Proponował, by zgrupowanie polskie wyszło razem z nim.
„Jednak, jako warunek, Guliguzow wysunął żądanie operacyjnego podporządkowania się na czas działań bojowych i wyjścia z okrążenia” – pisze ppłk Prokopiuk („ Na zachodnim brzegu Bugu”, WPH 1961r.)
Inspektor propozycję odrzucił.
Mjr Galiguzow zaproponował wobec tego „Kalinie”, „aby nawet bez przedzierali się za nami”.
W piątek 23 czerwca – wspomina żołnierz inspektoratu zamojskiego, Anna Przyczynkówna / „Danuta Bór”/ – po południu do obozu jeszcze raz przyjechali dowódcy radzieckiej partyzantki. Odbyły się rozmowy, którym przysłuchiwałam się wraz z „Ksantypą” / Barbarą Kopeć/. „Sowieci” proponowali, aby jeszcze tej nocy przebijać się razem z nimi, i chcieli objąć dowodzenie, gdyż było ich dwa tysiące, a nas około tysiąca. Inspektor „Kalina” nie zgodził się na to, łudząc się nadzieją, że Niemcy zaczną ścigać wyrywające się oddziały radzieckie i ominą nas. Umowy nie zawarto i „sowieci” odjechali” ( W biłgorajskich lasach i w niewoli u Niemców, Wydawnictwo materiałów do dziejów Zamojszczyzny, t.III, Zamość 1945-1947 /.

Po południu zgrupowanie „Kaliny” na linii rzeki Sopot przyjęło bój obronny z nadciągającym łańcuchem obławy. Doborowa kompania „Woyny”, obficie wyposażona w broń maszynową i zrzutowe piaty, odparła wsparty czołgami atak niemiecki. Kompanie „Corda” / Józefa Steglińskiego/, „Skrzypika” / Józefa Mazura/ i kilka plutonów z batalionu BCh „Rysia” przeszły do kontrataku, odrzucając Niemców na pozycje wyjściowe, za rzekę.
W tym czasie mjr „Kalina” wycofywał powoli tabory i główne siły w głąb najdzikszej części puszczy, miedzy Sopotem i Studzienicą, oddziały radzieckie zaś ciągnęły w południowo- zachodni kąt okrążenia, pod Kozaki i Borowiec, w miejsce upatrzone do przerwania pierścienia.
Przed zmrokiem bój ustał na całej długości okrążenia, wzdłuż boków prostokąta leśnego o wymiarach mniej więcej 13 na 7 kilometrów; Niemcy jak co dzień przystąpili do umacniania swojej pozycji na noc. Patrole rozpoznawcze doniosły „Kalinie”, ze Rosjanie zajmują podstawy wyjściowe do bitwy o wyrwanie się z okrążenia pod Borowcem.
Wprawdzie przed kilkoma godzinami współdziałania nie uzgodniono, ale przecież mjr Galiguzow proponował Polakom, aby przedzierali się przez wyłom wykonany przez Rosjan, „nawet bez wszelkich warunków”…
Mjr „Kalina” wyciągnął całe swe zgrupowanie na puszczańskiej ścieżynce w długą kolumnę marszową. Na czele stanęła bryczka inspektora. Kolumna ruszyła. Nie tam gdzie poszli Rosjanie, lecz w poprzek puszczy, w głębinę. Wstrząsający obraz dalszego rozwoju tego dramatu kreśli historyk Jerzy Markiewicz, z którego pracy cytuję fragmenty relacji uczestników wydarzeń…
Wkraczamy w jakieś nie znane mi, zakazane okolice – wspomina „Marek” / Zbigniew Jakubik / – Wokoło głuchy las. Siwe mchy oplatają dookoła pnie świerków, zwisając postrzępionymi festonami ku ziemi. Zwiastuny mokradeł – karłowate drzewa stoją ciche i zadumane. Soczyste mchy okrywają ziemię puszystym, przegniłym kożuchem (…)
Droga, a raczej drożyna, po której idziemy, zaniedbana, dzika i nie uczęszczana, połyskuje garbami kleistego błota i cuchnącymi, zawisłymi bajorkami, siedliskami komarów i malarii.
Nogi przyklejają się, lgną i ślizgają po powierzchni. (…) Ruchy coraz wolniejsze, karabin staje się stukilowym, żelaznym walcem, chlebak pełen kamieni.(…) Kiwasz się automatycznie w rytm (…) i wleczesz w nieznane tobół swego cielska, nie myśląc o tym, gdzie cię prowadzą.”                                                                                                                Żołnierz z batalionu „Rysia”, Władysław Tuchowski /”Kordian”/, który nie poszedł z „Kaliną”, lecz razem z odciętymi pod Góreckiem partyzantami z Brygady im.Wandy Wasilewskiej i z oddziału „Janowskiego” dołączył do zgrupowania radzieckiego, zupełnie inaczej wspomina tę samą godzinę:
„ Nagle lasem wstrząsnął piekielny ryk, jakoby naraz na las runął gigantyczny wodospad czy coś podobnego. Parę tysięcy luf prowadziło na niewielkim stosunkowo odcinku ogień na pozycje niemieckie, na którym zdaje mi się i mysz nie miała prawa bezkarnie nosa podnieść. Piorunujące zaskoczenie niesamowitej po prostu lawiny ognia, której żadna zda się siła nie mogłaby oprzeć…”

Kolumna radziecka przerywając trzy łańcuchy niemieckiego pierścienia biegiem sforsowała rzekę Tanew i prowadząc za sobą znaczna grupę partyzantów polskich, którzy odłączyli się od swoich oddziałów, oraz pewną ilość miejscowej ludności z okolicznych wsi, która schroniła się w lesie, pomaszerowała na południe.
Huk wystrzałów znad Tanwi słychać było i w głębi puszczy, gdzie kolumna mjr.”Kaliny” oddaliła się od pola zbawczej bitwy. Major wezwał dowódców na odprawę.
Skupieni wokół bryczki, na której siedzi inspektor i rotmistrz „Miecz”, oczekujemy na rozkazy – pisze por. ”Wir”. – Uderza niepokojąca forma, w jakiej mówi do nas inspektor. Robi wrażenie człowieka, który naraz zdał sobie sprawę z powagi grożącego niebezpieczeństwa i z tego, że tylko on ponosi odpowiedzialność (…) za to, co się miało niebawem stać, i gdy odczuł całą swoją samotność w ponoszeniu odpowiedzialności – załamał się
Decyzję odłożono do rana.
Było jeszcze ciemno, tym bardziej ze zaczął padać deszcz, gdy obok bryczki dowódców rozpalono ognisko. Mjr „Kalina” wraz z zastępcą osobiście przystąpili do palenia archiwum i poczty inspektoratu.
Wokół stoją spuszczonymi głowami oficerowie i żołnierze z wzrokiem nieruchomo wlepionym w ognisko – wspomina ppor. lek. „Korab” / Zbigniew Krynicki / – I zdaje się, że we wszystkich mózgach tkwi jedna natrętna myśl: „Czyżby to już był koniec ? „                  Inspektor zadecydował: oddziały pozbędą się taboru, zapadną w bagna w głębi puszczy i przeczekają obławą. Być może Niemcy nie zechcą zagłębiać się w nieprzebyte moczary, być może nie zauważą zgrupowania…Po raz czwarty od 18 czerwca major odrzucił propozycję, a nawet ostre , pełne rozpaczy żądania zezwolenia na przebicie się poza pierścień.                                                                                                                                      Nie sądźcie – powiedział – ze nie zdaje sobie sprawy z sytuacji lub z tego, na co się ważyłem, i poniosę za to świadomie odpowiedzialność i konsekwencje aż do końca

Przystąpiono do niszczenia wozów, żywności, podziału amunicji, broń ciężką topiono w bagnach, niszczono radiostacje inspektoratu i samodzielnych oddziałów partyzanckich. Później bryczka dowódcy ruszyła znowu, a za nią ruszyła kolumna już na wpół rozbrojonych, moralnie złamanych ludzi.
Właśnie w tym czasie dowódca O.P.9, major „Adam” którego zgrupowanie, liczące 700 świetnie uzbrojonych i doświadczonych partyzantów, znajdowało się poza pierścieniem okrążenia, świadom – po wyjściu oddziałów radzieckich z obławy – tragizmu położenia, na wszystkich falach radiostacji własnych i wypożyczonych, radzieckich, szukał rozpaczliwie kontaktu z mjr. „Kaliną”. Kontaktu nie uzyskał – „Kalina” nie mógł odebrać sygnałów, kazał przecież zniszczyć swoje radiostacje…

„Wchodzimy w bagna – pisze Jakubik. – Przedzieramy się przez chłodną, grząską topiel. Drogi nie ma. Przed nami dziki w swej pierwotności las zalany wodą. Zamulony, zwalone przez dżdżu i burze olbrzymie wykroty, oślizłe, oplątane bujną zielenią, wychylają się z toni. Chłopcy wyrębują drogę siekierami. Konie chrapią i boją się iść dalej (…) Trawa i mech. Rośliny bagienne wybujały na zgniłym podłożu wysoko i brodzi się wśród nich, jak niedawno po wodzie. Podobno ma zapaść w tej głuszy i czekać, aż przejdzie obława. Jest nadzieja, że Niemcy nie będą się zapuszczać w te wertepy. Jeśli jednak będą na tyle gorliwi i odważni?…

Inspektor rozkazuje pozostawić ostatnie furmanki. Ranni ze szpitala zostają zwróceni macierzystym pododdziałom. Odtąd koledzy nieść ich będą na płachtach i prowizorycznych noszach.
Nikt już nie pilnuje porządku, bo nikt nie widzi sensu tego marszu. Poszczególne pododdziały, pojedynczy ludzie odłączają się od kolumny i szukają wyjścia na własną rękę…
Jakże straszny musiał być to pochód, jeśli we wspomnieniach uczestników pozostał jako niezmierzony, nie kończący się exodus cieni, wędrówka równa anabasis, pełna nie tylko grozy, ale ostatecznego wyczerpania, pragnienia, głodu – nie kończący się szlak usiany ciałami tych, którzy padli z wycieńczenia, braku wody i jadła.
Konie dawno zjedzone, a jedyna woda to woda bagienna (…). Najbardziej jednak męczącym w tym wszystkim jest brak snu – pisze inny żołnierz, również o pseudonimie „Marek” / Jan Koper/.

I przerażenie ogarnia nas dopiero, gdy patrzymy na mapę i na kalendarz, a ściślej – na zegarek. Bo przecież cały ten pochód, którędy by prowadził, mieścił się w czworokącie, którego najdłuższy bok nie przewyższał już teraz 7 kilometrów! Przecież to wszystko trwało zaledwie parę godzin! Od zwycięskiej bitwy nad Sopotem do rozkładu kolumny mjr. „Kaliny” nie upłynęło nawet 24 godziny, w tym normalny postój – nocleg w lesie! Ci zrozpaczeni i głodni – poprzedniego dnia po obiedzie opuścili swoje bogato wyposażone stałe obozy…
Jest już chyba noc. Kolumna przeszła nie więcej niż 3 kilometry, gdy bryczka inspektora staje po raz ostatni. Major wysiada z bryczki – i odchodzi w las.
Dowództwo obejmuje rtm. „Miecz”, który teraz, poniewczasie, pod naciskiem dowódców
pododdziałów, zgadza się na próbę przebicia…
Kolumna zawraca i maszeruje z powrotem w okolice gajówki Karczmiska. Natknąwszy się na umocnionych już Niemców na skraju uroczyska Czarna Rzeka, rtm. „Miecz” rezygnuje z przebicia, składa dowództwo, „ratuje się indywidualnie”… Oddziały są zamknięte w czworokącie o rozmiarach 5x6x6x3 km. Por. ”Wir” usiłuje jeszcze zaprowadzić porządek w resztkach rozkładającego się zgrupowania. Poszczególne oddziały przebijają się w końcu na różnych kierunkach, niemal każdy oddzielnie. „Skrzypik” / Józef Mazur/ i „Topola” / Jan Kryk/ do uroczyska Czarna Rzeka, jeszcze z wieczora 24 czerwca – bez powodzenia. Batalion „Ryś” / czasowo pod dowództwem Czesława Warchała/ oraz „Błyskawica” / Jan Kędra /, „Burza „ / Antoni Wróbel / przez Sopot na uroczysko Dębowce – bez powodzenia.
„ Woyna „ / Adam Haniewicz / prze łąki pod Buliczówką , „Wir „ / Konrad Bartoszewski /
i „Cord „ / Józef Stegliński /, tuż obok siebie, pod Osuchami, przez pole Kostrubicha, łąki Zastawie, przez rzeczkę Sopot do lasów bieńkowskich. Na polach minowych, które Niemcy zdążyli postawić, w ogniu wstrzelanych karabinów maszynowych, na grząskich łąkach doliny Sopotu łamał się ostatni wysiłek zgrupowania. Kompania por. „Woyny „ przebiła otwór w niemieckim pierścieniu kosztem prawie całości plutonów idących do natarcia.
Przez otwartą lukę nie było już komu wychodzić z okrążenia… „Cord „ z kilkunastoma ludźmi
wydostał się poza łańcuch, ale zawrócił po pozostałych w lesie rannych. Przed bitwą przysiągł, że ich nie porzuci. Przebił się tylko „Wir „ , ranny, z grupką około 30 ludzi, a za nim wyszły resztki dwóch plutonów „Rysia „. Reszta zgrupowania pozostała w topielach uroczyska Maziarze, gdzie łączą się Tanew, Studzienica i Sopot. Tu każda suchsza kępa, każda grupa większych drzew stawała się schronieniem i polem ostatniej bitwy. Batalion „Ryś „ cofał się jeszcze cztery kilometry, stawiając zorganizowany opór, aż po las na kępie koło wsi Błonie.
Na zewnątrz pierścienia nasłuchiwano: „przez całą niedzielę, w poniedziałek, a nawet i wtorek / 25, 26 i 27 czerwca / – pisze „Wir „ – dochodziły odgłosy walki, przy czym od czasu do czasu interweniowała artyleria.”
I tylko „ nie znalezieni przez Niemców ranni umierali później na kępach podmokłej trawy. Pewną ich liczbę koledzy powciągali na drzewa i tu przywiązali paskami do gałęzi, licząc na to, ze gęste listowie zakryje ich przed oczyma hitlerowców. Szkielety tych ludzi spadły na ziemię dopiero podczas wielkiego pożaru który w lecie 1956 roku spustoszył Puszczę Solską.
I tylko jeszcze 4 lipca na uroczysku Rapy obok Biłgoraja Niemcy rozstrzelali 65 jeńców, zatrzymanych czasowo dla śledztwa, w tym jedną kobietę – Łączniczkę, oszalałą z męki w czasie przesłuchań w biłgorajskim gestapo.

Grzęzawisko, rekapitulacja

W zapadłym kącie Polski, tam gdzie już kończy się Lubelszczyzna, a jeszcze nie zaczyna się ziemia rzeszowska, wśród lasów i mokradeł Tanwi, niepozornego dopływu Sanu, pod wsią Osuchy, rozciąga się największy polski partyzancki cmentarz. Leży na nim nie mniej poległych żołnierzy niż na słynnym cmentarzu pod Monte Cassino. W Puszczy Solskiej, nie licząc ludności cywilnej, nie licząc młodzieży, która nie zdążyła stać się partyzantami – poległo około 1000 żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Tyle, co pod Monte Cassino. Dwa razy więcej niż pod Lenino. Najwięcej ze wszystkich polskich bitew, bo 80 procent stanu wyjściowego oddziałów biorących udział w walce.
Brzozowe krzyże mogił skrytych wśród bujnej mokradłowej zieleni nie przypominają eleganckiego kamienia renomowanych cmentarzy i nikt tu nie odważył się napisać na bramie : „Dla Ciebie, Polsko, i dla Twej chwały”
Ta bitwa nie ma swojej legendy, choć dostarczyła znakomitych przykładów męstwa, oddania, ofiarności, koleżeństwa i żołnierskiej lojalności.
W przytoczonym przez Jerzego Markiewicza protokole z ekshumacji zwłok partyzantów, poległych w dniach 25 i 26 czerwca 1944 r., pod pozycją 139 czytamy:
(47 B) Por.”Woyna” – rozpoznany przez „Orkisza „ i „Sławiana „. Znaleziony na polu za Osuchami. Ślady dłuższej i bardzo uporczywej walki. Niemcy użyli kilkudziesięciu granatów. Zginął od granatu. Ślady opatrunków i części garderoby rannych Niemców. 50 m od drogi i łąki. (…) Bluza zrzutowa. Bryczesy z lejami. Buty oficerskie, na lewym kołeczek od ostrogi. Polówka z orzełkiem. Chusteczka spadochronowa…

Ta bitwa była rzezią tak ponurą, że wobec jej tragizmu blednie bohaterstwo tych, co mimo wszystko przedarli się, ratując przynajmniej części swoich ludzi, jak por. ”Wir „, bohaterstwo tych co nie chcieli pozostawić kolegów bezradnych i opuszczonych, jak por. „Cord „ , sanitariuszka „ Gejsza „, sanitariuszka „ Szarotka „ / Irena Piskorska /, wreszcie bohaterstwo tych, którzy walczyli do końca już tylko po to, by „ratować twarz” , by ratować poczucie własnej godności, ratować się wobec samych siebie…
Blednie, było to bowiem bohaterstwo największe, najwspanialsze, ale najstraszniejsze: bohaterstwo rozpaczy. Bohaterstwo, które już niczemu pozytywnemu służyć nie mogło i realizacji żadnych celów realnych nie mogło zapewnić. Bohaterstwo już tylko po to, aby godnie umrzeć. Bohaterstwo wtedy, gdy nic innego nie pozostaje.
Tam, na Zamojszczyźnie, do dziś mówi się o bitwie nad Tanwią, do dziś sprawa jest boleśnie żywa. Tak jak w Warszawie sprawa powstania. Ale mówi się nie o sławie. Mówi się o tajemnicy cmentarza pod Osuchami.
Sam bieg wydarzeń, opinie uczestników wskazują winowajcę jednoznacznie: dowództwo oddziałów, inspektorat zamojski, osobiście mjr „Kalina” / Edward Markiewicz /.
A przecież sprawa nie jest taka prosta. O dowództwo, ci ludzie mieli za sobą chlubną kartę patriotyczną i bojową, ponieśli nieraz tragiczne osobiste ofiary, przejawiali wiele woli i wiele umiejętności.

A przecież w istocie rzeczy mjr „Kalina „ był antyhitlerowcem – pisze płk Prokopiuk, niewiele mający powodów, aby chwalić akowskiego oficera. – Miał za sobą wiele lat działalności podziemnej. Brat jego, por. „Skała”, został bestialsko zamęczony podczas śledztwa w gestapo. Nic też złego nie można powiedzieć o por. „Wirze”, którego rodzinę – ojca, matkę i siostrę – hitlerowcy publicznie zgładzili w Józefowie…

A jednak jeszcze tam w bagienku pod Studzienicą, pod siąpiące deszczem niebo buchnął krzyk : „Z d r a d a !” Jakże dziecinne tłumaczenie wszystkich przegranych bitew !
Później pisano o zarozumialstwie i pysze „wojaka”, „pana majora”. Tania to ironia.
Mówiono też, że wstrząśnięty śmiercią najbliższych, chory, wyczerpany niedawno przebytą ciężką operacją załamał się fizycznie i moralnie. Że stchórzył – tego nie podnosił nikt.
Może istotnie ocknął się dopiero o zmroku 24 czerwca, gdy echo bitwy pod Borowcem świadczyło, że teraz pozostał sam. Wtedy dopiero powiedział, ze zdaje sobie sprawę, że bierze na siebie odpowiedzialność, że ją poniesie. Nim upłynęły 24 godziny, porzucił swoją inspektorską bryczkę i odszedł sam w gęstniejący mrok, na spotkanie swojego nie wyjaśnionego losu. Dokąd ? Jeden z uczestników wydarzeń powiada, ze spotkał go później w lesie, że major prosił: „Chłopcy, jak napotkamy Niemców, to nie mówcie do mnie majorze, tylko panie kapralu”. Inny uczestnik mówił, ze szedł za inspektorem cały czas – trzy i pół kilometra od brodu na Stodzienicy do spalonego samochodu na Bykowej drodze. Major był nieprzytomny, szedł jak ślepiec, obijał się o drzewa, niczego nie słyszał i na nic nie reagował…
Może nie ocknął się, nadal był nieprzytomny… Może myślał…
… Całe życie był oficerem. Całe życie był tylko oficerem administracji. Właściwie urzędnikiem wojskowym. Dwanaście lat kapitanem. Awansu nie dali. Ale był potrzebny. Sumienny. Można na nim było polegać. Do konspiracji stanął nazajutrz po klęsce. Zwyczajnie, tak jak się idzie rano do pracy. Po trzech latach doczekał się. Posłali go na inspektora. Cztery powiaty, pełen zbrojnych ludzi las. Powstanie narodowe czy chłopska rabacja ? Kazali uspokoić. Uporządkować. Ująć w ramy. Zjednoczyć. Dla legalnej władzy. Czyż nie uporządkował ? Dawne zadzierżyste, bojowe oddziały, gdy stały się kompaniami 9 pp AK, czyż nie nabrały wyglądu wojskowego i zgodnej z rozkazem dowództwa powolności, ostrożności, oszczędności w działaniu ? Czy źle wygląda dawna dywersancka kompania warszawska – teraz cała w angielskich mundurach, każdy żołnierz ma hełm – gdy uczynił z niej ochronę sztabu i magazynu ? Magazyny dostali Niemcy… Ktoś miał o to pretensje.
„Skrzypik” , „Anton” czy plutonowy Warchał, który dowodził tym chłopskim batalionem?
Że nie dał broni?… Broń miał na mobilizację, dla oddziałów rządowych, a nie dla chłopskiego wojska, które nie chciało się wcielić do regularnej armii. Taki był rozkaz, wykonywał tylko rozkaz. Sumiennie. Powiedziano: „Koncentrować oddziały, mobilizować, stworzyć reprezentacyjną siłę, żeby było co pokazać bolszewikom”. Potem przyszły uzupełnienia: „ nie wiązać się , jak najdłużej oddzielnie, byle się nie dać nabrać na współpracę z bolszewikami”
Nie dał się. Rozkaz wykonał. Na pewno lepiej niż tamci na Wołyniu. Stamtąd trzy bataliony poszły do Rosjan, a potem- co gorsza – do Berlinga, do polskich komunistów. Nie dał się skusić, związać wspólna walką… Bolszewicy odeszli… Słychać było strzały.
Ale co dalej? Tego nie było w instrukcjach. Tego nie ma w planie „Burza”. Tego on już nie wie. 1200 ludzi… Dwie trzecie dorobku inspektoratu… Ludzie z pierwszego powstania, spod Wojdy i Zaboreczna, z którymi miał tyle kłopotu. Ludzie którzy zdobywali Biłgoraj i Józefów, uwalniali zakładników… A o bracie, jak siedział w gestapo, żaden z nich nie pomyślał.
Dziewczyny to, owszem, odbijali z więzienia… Osiem kompanii i ten chłopski batalion… cały dorobek. Magazyn i tak przepadł…
Odpowiedzialność ? Nigdy nie uchylał się od odpowiedzialności.
Zawsze miał wszystko w porządku. Saldo się zgadzało. Zgodzi się i tym razem…
W protokole ekshumacji dokonanej po wojnie pod numerem 10 znajdujemy zapis:

( 43 B ) Mjr „Kalina”. Po stronie prawej górnej i dolnej szczęki dwa mostki i 4 koronki. Koszula wierzchnia koloru khaki, guziki białe z masy perłowej. Na brzuchu opaska z tyłu 3 guziki czarne kościane, dwa jasne. Kalesony trykotowe. Znaleziony przy „Bykowej Drodze”
W odległości 100 metrów od spalonego samochodu, trzy metry od drogi, idąc w lewo od samochodu.

Śladów walki nie stwierdzono. Protokół nie wspomina również nic o mundurze mjr. „Kaliny.”
Co zresztą nie ma żadnego znaczenia: później inni ginęli w wyprasowanych jak na święta mundurach, z pistoletami maszynowymi do końca w dłoni, ale to niczego nie zmieniło…
I to jest wszystko, co wiemy o losie tego w gruncie rzeczy człowieka tragicznego – wykonawcy, ale i ofiary wyroku wydanego przez tych, którzy rozstawili pionki.
Do gry.
Nie do walki.

Tragedia w uroczysku Maziarze jest ogniwem łączącym i pośrednim na tym szlaku od manifestacji do katastrofy, od koncepcji planu „Burza” do warszawskiego rumowiska. Jest ogniwem łączącym między prologiem wołyńskim a finałem warszawskim. Jej założenia uwzględniają już poprawkę wynikłą z doświadczeń Wołynia. Scalić, zjednoczyć pragnących walki, ale nie po to, by walczyć. Po to, by manifestować wobec wyzwolicieli. Dlatego nie łączyć się z lewicą, nie kontaktować się ze stroną radziecką, bo przecież wobec niej właśnie ma się wystąpić w roli gospodarza – przedstawiciela prawa, siły i suwerenności. Dlatego zawsze pozostawać w gotowości do tej demonstracji, a więc w stanie odrębności i – obojętne, co by się działo – zachować swoistą „swobodę operacyjną”. Swobodę przejścia do następnego etapu działania.
A nade wszystko – nie łączyć się.
Bo uznanie konieczności współpracy batalionów obu armii na polu walki stałoby się tylko wyrazem konieczności współpracy obu państw na szerszym polu – polu historii.
Major „Kalina” wykonał to zadanie dokładnie i do końca. Sumiennie i konsekwentnie. Gdy zgrupowania AL. i partyzantów radzieckich wyrwały się z okrążenia – pozostał sam.
Nareszcie nie kwestionowany „gospodarz na puszczy”, przewodzący całkowicie zjednoczonemu w grozie wojsku i zrozpaczonej ludności… Jak długo można być gospodarzem we wnętrzu piekieł ? wówczas stało się oczywiste, że ani wojsku, ani ludności nie ma nic do ofiarowania. I wówczas odszedł. Za późno.
Ci, którzy po nim przejęli kierownictwo – też za późno – działali już w sytuacji przymusowej, bez wyjścia, w pułapce, chaosie i załamaniu. Niewiele mogli uratować. Kilkadziesiąt istnień ludzkich. Swój własny honor oficerski. Godność żołnierską, cześć munduru, który nosili. Swoją ludzką twarz – postawę człowieka do końca, do dna tragedii.
Miniatura losu Warszawy. Model losu Polski – jaki mógłby być. „ / strony 86 – 103 /

Dodaj komentarz